pl | en

FELIETON

DYRYGENT: tyran, geniusz, ofiara?

Osoba niezwykle nośna medialnie. To on jest najbardziej widoczny podczas występów muzycznych, nawet jeśli stoi do nas tyłem. To on kieruje zespołem i to on wchodzi na scenę ostatni i pierwszy z niej schodzi. DYRYGENT.

O jego roli w zespole i – szerzej – w kulturze opowiada Bartosz Pacuła.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia „High Fidelity”


No 237

1 stycznia 2024

DYRYGENT «osoba kierująca zespołem muzycznym big-bandem, orkiestrą, chórem itp. podczas wykonywania utworu». ADAM WOLAŃSKI, Słownik terminów muzyki rozrywkowej, Warszawa 2000.

YRYGENT NIE MUSI BYĆ TYRANEM!” – grzmi okładka „Ruchu Muzycznego” z 16 listopada 2023 roku, zapowiadając główny temat tego wydania, czyli omówienie osoby dyrygenta. To figura budząca wiele emocji, niezrozumiała przez laików. Pamiętam, jak licealną kanciapę jednej z mniej lotnych nauczycielek zdobił obrazek, na którym poczciwie wyglądający dyrygent stał przed pulpitem, na którym umieszczona została kartka z podpowiedzią: „Machać rękami, póki gra muzyka”. Dla osób niezwiązanych z muzyką dawną dyrygent to właśnie ktoś taki – w teorii nierozerwalnie złączony z orkiestrą, w praktyce człowiek pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia.

Byłby to muzyczny odpowiednik menedżera projektów IT w międzynarodowej korporacji: nadzorowani przezeń informatycy i tak będą robili swoje, on jest, bo być musi. Ale i dla osób, którym w sercu gra – dajmy na to – XIX-wieczna symfonika, nielichych trudności nastręcza zdefiniowanie roli dyrygenta. Ba! Nawet samym dyrygentom czasami trudno jest wytłumaczyć, czym właściwie się zajmują. W tekście A ten dyrygent to po co? ze wspomnianego powyżej wydania „Ruchu Muzycznego” czytamy:

To fundamentalne pytanie potrafi zaskoczyć w najmniej oczekiwanym momencie. Mnie dopadło w nocnym pociągu relacji Warszawa-Wrocław 21 sierpnia 2011 roku, po koncercie festiwalu Chopin i jego Europa (Daniił Trifonow z Russian National Orchestra pod batutą Michaiła Pletniowa – wówczas Europa zdawała się sięgać nieco dalej na wschód). Niczego nie przeczuwając, wsiadłem na Dworcu Centralnym, któremu nie patronował wtedy jeszcze Stanisław Moniuszko. Pełen muzycznych wrażeń dojechałem do Dworca Zachodniego, gdy do środka wtargnęła potężna gromadka kibiców Śląska Wrocław.

Nowym podróżnym humor dopisywał (Legia przegrała wówczas 1:2). Okazali się nie tylko mili, częstując współpasażerów używkami (również tymi nielegalnymi), lecz także muzykalni – nieznanym mi sposobem podpięli się pod pociągowy radiowęzeł, przez który intonowali kolejne przyśpiewki. Atmosfera i używki sprzyjały, by długą drogę (dłuższą o dobre dwie godziny, od kiedy w Częstochowie wstrzymano pociąg w celu uzupełnienia płynów przez miłośników piłki nożnej) umilać sobie rozmową. Każdy z przedziału opowiadał więc, skąd i dokąd jedzie, i czym się zajmuje.

Gdy padło na mnie i wyjawiłem, że studiuję dyrygenturę symfoniczną, jeden z pasażerów aż cicho parsknął, ujęty komizmem sytuacji. Ale nie kibice. Ci okazali się dociekliwi i obyci, więc zadali to właśnie kluczowe pytanie: «A ten dyrygent to po co? Przecież na koncercie i tak na niego nie patrzą, tylko w nuty». Problem zasadny. Znamy przecież orkiestry, które grają na koncertmistrza i świetnie sobie radzą.

Na szczęście i ja bywałem tu i ówdzie, między innymi na wrocławskim stadionie – wtedy przy Oporowskiej – więc odpowiedziałem po prostu: «Jak wy robicie oprawę, to też macie gniazdowego, który wszystko prowadzi». «Ale on tylko zaczyna» – zaprotestowali. Próbowałem chyba tłumaczyć, że na koncercie też głównie chodzi o to, żeby razem zacząć albo pokazać zmiany, ale paralela widocznie się wyczerpała. Albo moje dość skromne doświadczenie w prowadzeniu orkiestry nie wystarczyło, by wyjaśnić złożoną kwestię.

⸜ KRZYSZTOF STEFAŃSKI, A ten dyrygent to po co?, „Ruch muzyczny” #23, 16.11.2023, s. 4.

Chociaż trudno jednoznacznie zdefiniować, czym dyrygent się zajmuje, a czym nie, bez problemu można zdefiniować jego podwójną rolę społeczną. To człowiek, od którego oczekujemy wrażliwości – wszak jego praca (życiowa misja?) związana jest z piękną dziedziną sztuki, zdolną poruszyć najtwardsze nawet serca. To równocześnie osoba zarządzająca innymi: szef, lider, przełożony, dyrektor, dyktator, prezydent i papież w jednym. To on nadaje kierunek orkiestrze, decyduje o losie współpracowników, dobiera repertuar. Twardy polityk zmuszony do funkcjonowania w świecie delikatnych emocji.

Portret osoby zniewolonej. O dyrygencie w filmie

TO WŁAŚNIE TEJ DYCHOTOMII, jak mi się wydaje, dyrygenci (ci fikcyjni i ci prawdziwi) stają się bohaterami filmów i seriali:

W mediach społecznościowych można znaleźć obraz uśmiechniętego i otwartego muzyka, w filmie fabularnym wizerunek ten jest dużo bardziej niepokojący. Dyrygent to tyran. Osoba apodyktyczna, która nie liczy się ze współpracownikami. Stosunkowo nieczęsto pojawia się na ekranie – w 1978 satyryczny obraz włoskiej orkiestry, z którą musi się zmierzyć niemiecki dyrygent, stworzył Federico Fellini, w 1988 roku powstał film biograficzny Młody Toscanini Franco Zeffirellego.

Niemniej to Dyrygent Andrzeja Wajdy (1979), a ostatnio Tár w reżyserii Todda Fielda (2022) przynoszą najbardziej znane portrety kapelmistrzów. Ekranowych dyrygentów różnią wiek, płeć, pochodzenie, umiejętności i charakter, ale wszystkie tematy krążą wokół budzącej strach figury despoty.

⸜ MARCIN BOGUCKI, Portret TYRANA. O dyrygencie w filmie, „Ruch Muzyczny” #23, 16.11.2023, s 11.

Jak to zwykle bywa, obrazy tego typu więcej mówią o nas samych (to jest: o społeczeństwie), niż o bohaterach, którym rzekomo są poświęcone. Żaden z filmów fabularnych z dyrygentem w roli głównej nie pozwoli nam poznać tajników jego warsztatu (niektóre, przez co potem spotykają się ze wściekłą krytyką osób związanych zawodowo z branżą muzyczną, są pod tym względem wyjątkowo niechlujne), zachęca jednak do namysłu nad kwestiami filozoficznymi. Dla mnie – ze względu na zainteresowania, które dla czytelników moich felietonów publikowanych na łamach „High Fidelity” nie powinny być zaskakujące – najważniejszym wątkiem tego typu filmów jest pytanie o rolę artysty we współczesnym świecie.

Tak się złożyło, że na przestrzeni kilkunastu miesięcy premierę miały dwa głośne filmy poświęcone dyrygentom. Pierwszy z nich to wypuszczony do kin w 2022 roku Tár Todda Fielda z Cate Blanchet w tytułowej roli Lydii Tár, drugi to Maestro, w którym Bradley Cooper wcielił się (jednocześnie będąc reżyserem widowiska) w Leonarda Bernsteina, jednego z najbardziej wpływowych dyrygentów XX wieku. Na pozór oba dzieła wiele różni.

W pierwszym z nich poznajemy losy fikcyjnej współczesnej dyrygentki, która na prowadzonych przez siebie zajęciach musi wysłuchiwać, że Bach był heteroseksualnym cis-mężczyzną płodzącym dzieci na prawo i lewo (a więc niegodnym zainteresowania światłych ludzi z pokolenia Z), z kolei w tym drugim śledzimy historię realnej osoby, dyrygenta, którego wpływ na muzykę klasyczną jest nie do przecenienia (nie bez powodu mentorem Tár miał być właśnie Bernstein).

Oba obrazy są jednak, według mnie, komplementarne. Dopiero zapoznając się z obydwoma sylwetkami naszym oczom ukaże się obraz współczesnego artysty: stojącego „ponad ludźmi” i ich „śmieszną moralnością” geniusza, któremu wolno niemal wszystko; skrępowanego oczekiwaniami, złożonego na ołtarzu bezkształtnej masy fanów, którzy wynosząc go do poziomu bożka, krępują swobodę i rozwój psychiczny prawdziwej osoby.

Tár – nieustające zło

PIERWSZA SCENA FILMU Tár przedstawia tytułową bohaterkę w trakcie wywiadu z udziałem publiczności. Prowadzący rozmowę zaczyna wyliczać liczne osiągnięcia, które stały się jej udziałem. Lista ciągnie się i ciągnie, przez kilkadziesiąt sekund jesteśmy świadkami niebywałej wyliczanki, świadczącej o geniuszu tytułowej bohaterki. Niedługo potem odwiedzamy jej mieszkanie. Nie ma ono nic wspólnego ze stereotypowymi czterema ścianami, których spodziewalibyśmy się po przedstawicielce relatywnie niszowej gałęzi muzyki.

Jej berlińskie mieszkanie (bohaterka związana jest zawodowo z Berliner Philharmoniker) jest przepięknie urządzone; królują tam wielkie przestrzenie, dizajnerskie meble i fantastyczna kolekcja wydawnictw muzycznych. Pani Tár jest więc nie tylko wybitnie uzdolniona, ale i zamożna, co w wypadku artystów wysokiej klasy (Baudelaire, van Gogh, Norwid – lista mogłaby ciągnąć się bez końca) nie jest żelazną regułą. Wygląda na to, że jest przy tym kobietą spełnioną rodzinnie. A nade wszystko jest kimś, kto po wielu tłustych latach wciąż chce się rozwijać i osiągać nowe cele. Lydii Tár zaczynamy towarzyszyć w momencie prowadzenia przygotowań do odegrania (i rejestracji na żywo) V symfonii Mahlera. Mówiąc krótko: tryumf sztuki nad brudną, biedną, banalną prozą życia codziennego.

To, przynajmniej z punktu widzenia prowadzonych przeze mnie rozważań, bardzo ważne. Lydia Tár osiągnęła wszystko. Ma wszystko: uznanie, pieniądze, władzę. Każda błędna decyzja obciąża ją więc, moim zdaniem, podwójnie. Dyrygentka nie jest bezwolną ofiarą trudnej sytuacji (to nie Wybór Zofii) czy chwilowego kryzysu, a osobą o paskudnej duszy. Trawi ją narcyzm w najczystszym wydaniu. Jest arogancka, pretensjonalna, kwitnie w sytuacjach dysfunkcyjnych, celuje w zachowania pasywno-agresywne. Nieobca jest jej hipokryzja, podlana seksualnym sosem.

Wybryki i niedociągnięcia Tár nie są dziełem przypadku czy „gorszego dnia”, bo taki może zdarzyć się każdemu. Zło w jej wydaniu jest stałe, nieustające, niemalże wszechogarniające. Mimo to cieszy się ogromnym uznaniem, nawet jeśli część jej współpracowników albo przeczuwa istnienie mrocznej strony, albo miało z nią bezpośredni kontakt.

Reżyser dzieła, Todd Field, daleki jest od łopatologicznego moralizowania, Tár to dzieło subtelne. Mimo wszystko schizofrenia całej sytuacji jest na ekranie regularnie akcentowana:

[…] Tár bywa i mistrzynią wydobywającą z legendarnych kompozycji Mahlera coś, czego nie potrafili dostrzec inni, i kimś całkowicie zobojętniałym na cierpienie i potknięcia ludzi stojących obok. Paradoksalnie wyostrzona wrażliwość na polu sztuki nie musi iść w parze z odrobiną empatii, rozwagi i czułości w pozostałych sferach życia – podpowiada Field, zdobywając się na gorzką, psychologiczno-kulturową diagnozę. Kamera nie odstępuje dyrygentki na krok, śledząc najmniejsze drgnienia na jej bladej twarzy, która ożywia się podczas prób i występów, a gaśnie, gdy Lydii przychodzi zmierzyć się z uśpionymi lękami i wątpliwościami. Field znajduje złoty środek między wzbudzaniem w widzu podziwu dla wiedzy i talentu bohaterki oddającej się w pełni muzycznej pasji, a eksponowaniem jej licznych słabości i wad, które prowadzą do nieuchronnego upadku.

⸜ WOJCIECH TUTAJ, Kobieta z marmuru, → www.FILMWEB.pl, dostęp: 22.12.2023.

„Ile można wybaczyć geniuszowi?” – na to pytanie ostatecznie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Czy fakt, że ktoś potrafi „wydobyć z legendarnych kompozycji Mahlera coś, czego nie potrafili dostrzec inni” może usprawiedliwić ranienie ludzi?

Maestro Bernstein

„Na ile społeczeństwo zezwala geniuszowi?” – to najważniejsze pytanie, z którym mierzy się Bradley Cooper w swoim najnowszym dziele: Maestro. To film przybliżający biografię Leonarda Bernsteina, jednego z najważniejszych dyrygentów XX wieku. Bernstein był bez wątpienia złożoną postacią:

Zaangażowany artysta, kochliwy gej, mąż żony, oddany ojciec, Żyd. Kim właściwie był kompozytor Leonard Bernstein z biograficznego «Maestra» Bradleya Coopera? Wszystkim tym naraz, jak wynika z jednej z najbardziej wyczekiwanych pozycji pokazanych na festiwalu w Wenecji. Słusznie, bo człowiek to przecież przeplatanka różnych cech, nierzadko sprzeczności.

⸜ ARTUR ZABORSKI, Premiera na festiwalu w Wenecji: „Maestro” Bradleya Coopera, → www.VOGUE.pl, dostęp: 22.12.2023.

Chociaż w dobie #metoo i innych ruchów odsłaniających przegniłe kulisy amerykańskiego showbiznesu niczego nie można wykluczyć z całkowitą pewnością, Bernsteinowi daleko było do postaw życiowych Lydii Tár. Za jego największy „grzech” można uznać bycie „kochliwym gejem” w świecie dobrze wykształconej amerykańskiej elity, w której nie było – przynajmniej formalnie – przyzwolenia na podobne zachowania.

To odwrotna sytuacja, z którą mamy do czynienia w filmie o dyrygentce. Tam wybitne zdolności stanowiły przepustkę, o ile to dobre określenie, do pomiatania ludźmi wedle uznania. Geniusz usprawiedliwiał aspołeczne zachowania i nawet jeśli części osób było to nie w smak, Tár niemal do końca filmu pozostawała bezkarna. W wypadku pokazanego przez Coopera (przypomnę: gwiazdor nie tylko był reżyserem dzieła, ale wystąpił także w roli głównej) Bernsteina geniusz przypominał raczej złocone kajdany: na wiele zezwalał, co nieco ułatwiał, ale przy tym surowo zakazywał ekspresji samego siebie. Rzeczy, zdawałoby się, dla wrażliwego artysty najważniejszej.

O krępującej mocy tabu wiele mówi sama konstrukcja Maestra, filmu, który ukazał się 33 lata od śmierci dyrygenta:

Małżonkowie, jeśli w ogóle poruszają kwestię jego orientacji, nie mówią wprost, krążąc dookoła, urywając wypowiedzi w pół zdania. Jak w jednej z najlepszych scen filmu, gdy Bernstein sprowadza do domu swojego kochanka, tłumacząc, że będzie on doskonałym towarzyszem dla jego dorastającej córki. Felicia wie, jaki jest prawdziwy powód odwiedzin, ale nie protestuje.

Rozmowa pary rozmywa się w niedopowiedzeniach. Cooper kręci tę scenę w dalekim planie. Tak, że nie widzimy twarzy postaci. Bohaterowie okłamują się co do stanu swoich uczuć, nie patrzą sobie w oczy, a aktorzy kryją się przed wzrokiem widzów. Ta aluzyjna strategia może być tyleż łagodną formą obyczajowej cenzury, co próbą oddania realiów epoki, w której o homoseksualizmie nie mówiło się na głos.

⸜ EWA SZPONAR, „Maestro": o człowieku, który chciał mieć wszystko [RECENZJA], → KULTURA.onet.pl, dostęp: 22.12.2023.

Nadzorować i karać

KTOŚ MÓGŁBY TRZEŹWO ZWRÓCIĆ UWAGĘ, że sprawa homoseksualizmu Bernsteina to temat nieaktualny. Owszem: w drugiej połowie XX wieku, szczególnie w niektórych kręgach amerykańskiego establishmentu, był to problem nie do przejścia, dziś jednak wiele się zmieniło. Gwiazdy – muzycy, aktorzy, pisarze i inni – swobodnie podejmują temat orientacji seksualnej; im młodsi, tym łatwiej i naturalniej im to przychodzi. Byłaby to jednak powierzchowna ocena sytuacji.

Artyści, przynajmniej ci z nich, którzy cieszą się międzynarodową sławą, wciąż są skrępowani oczekiwaniami wielbicieli. Obecnie mogą zupełnie swobodnie opowiadać o swoich preferencjach seksualnych, ale wciąż nie mogą wyrażać siebie w pełni. Wspierając się obserwacjami poczynionymi przez Carla Gustava Junga, można powiedzieć, że brak możliwości kontroli społecznej (fanowskiej) niektórych aspektów twórczości i życia artystów wymusił kompensację tej straty w innej sferze. To, rzecz jasna, działanie nieuświadomione.

Jednym ze sposobów sprawowania społecznej kontroli (podkreślę: nieświadomej!) nad artystami jest dojmujące oczekiwanie, że ci nigdy się nie zmienią, że zawsze będą tacy, jak w momencie, w którym się nimi zachwyciliśmy. Czasami przybiera to karykaturalne formy, jak w wypadku The Rolling Stones. Niektórzy miłośnicy brytyjskiej formacji wciąż nie mogą pogodzić się z faktem, że jednym z jej członków jest Ronnie Wood. Chociaż ten udziela się na pełen etat w Stonesach od 1975 roku, część osób dalej określa go mianem „tego nowego” (sic!). Wood nie brał wszakże udziału w nagraniach najważniejszych dla Stonesów albumów, a jego obecność stanowi zmianę, z którą nie każdy potrafi się pogodzić.

Kolejnym ogniwem złotych łańcuchów krępujących artystów są pieniądze. W tekście mojego autorstwa opublikowanym 1 września tego roku na łamach „High Fidelity” pisałem:

W warunkach, w których dolary stają się ważniejsze od artystycznego kunsztu, a zespół coraz bardziej przypomina przedsiębiorstwo, w którym muzyka jest ledwie jednym z wielu towarów, które można zmonetyzować, nie może powstać dzieło wysokiej próby. Muzycy stają się zależni od luksusowego życia, płacąc za to niezależnością artystyczną. Zmiana, ewolucja, rozwój artystyczny i duchowy stają się wtedy realnym zagrożeniem statusu quo. Przedzierzgnięty w firmę zespół chce zarabiać coraz to większe kwoty, do czego zachęcani (przymuszani?) są także przez stojące za nim jeszcze większe przedsiębiorstwa: korporacje muzyczne, koncertowe, spedycyjne i inne.

⸜ BARTOSZ PACUŁA, Niezmienni. Rozwój artystów a powody jego braku, → HIGHFIDELITY.pl, dostęp: 22.12.2023.

Najświeższym przykładem zamknięcia artysty w metaforycznym więzieniu oczekiwań społecznych jest sprawa Snoop Dogga. To amerykański raper, jedna z ikon nie tyle muzyki, co popkultury. Chociaż od premiery jego najlepszych krążków (Doggystyle, The Doggfather oraz Da Game Is to Be Sold, Not to Be Told) minęło kilkadziesiąt lat, wciąż pozostaje jednym z najważniejszych, najbardziej wpływowych ludzi showbiznesu.

Wizerunek Snoop Dogga nierozerwalnie związany jest z kulturą palenia marihuany – w tym momencie chyba więcej osób kojarzy go z uprawiania i wspierania tej aktywności niż dokonań muzycznych. Dlatego też wiele osób było w szoku, gdy Amerykanin ogłosił za pośrednictwem platformy X: „Po wielu przemyśleniach i rozmowach z rodziną zdecydowałem się rzucić palenie. Proszę o uszanowanie mojej prywatności w tym czasie”.

Część osób od razu zwęszyła podstęp (jak się okazało, słusznie – Snoop Dogg wcale nie wrzucił palenia marihuany, a reklamował bezdymne paleniska), ale interesująco było obserwować oburzenie (lub zagubienie) fanów artysty, którzy nie chcieli by się zmieniał. Porzucenie przez Snoop Dogga palenia „trawy” miałoby dla nich konsekwencje psychologiczne, na które ewidentnie nie byli gotowi.

W kontekście życia Leonarda Bernsteina jestem ciekaw, czy raperowi-palaczowi wolno byłoby naprawdę rzucić marihuanę. Być może geniusz pozwala na wiele, ale równie wiele odbiera.

»«

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ. Od maja tego roku prowadzi autorski blog poświęcony fenomenowi high-endu; więcej → TUTAJ.